Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wiwszy nas na skwarze. Mam tego dosyć. Oto widzę miasteczko przed nami. Chociaż mało znam marszałka Sadowicza, wstąpimy do niego i poprosim y o gościnność.
— Marszałka Sadowicza? Znalazłem go tutaj pierwéj niż ciocia, tu oto, w grobie!
— Nie może być! To jego ojciec zapewne. Mało co był starszy odemnie. Bardzo godny człowiek. Pójdę się sama przekonam.
Wydostała się z budy i poszła na cmentarz.
Wróciła po chwili, bardzo frasobliwie zamyślona.
— Prawda! Pomodliłam się za niego. No, no! I majątek sprzedany! Ktoby się tego spodziewał! Mój Boże! Ile to zmian!
Usiadła napowrót i długo milczała.
Kostuś uważał, że traciła co chwila humor i zapał. Była coraz niespokojniejsza.
Minęli miasteczko, zagłębiali się w kraj, przesuwały się wciąż jednostajne widoki: pole, łąka, piasek, wieś wielka i czarna, dwór w osadzie starych drzew.
Stara pamięć była żywa. Niewiele popatrzywszy, panna Felicya mówiła nazwę, wymieniała właściciela. Odpowiadał jej zwykle jegomość w kitlu, swoim znękanym głosem:
— Ej nie, to niegdyś było. Teraz to własność takiego... Nowy człowiek!
Wreszcie panna Felicya przestała się chwalić