Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wnych pełno w pobliżu. Wszystko to już sobie w domu ułożyłam, i tak będzie, zobaczysz!
— Może mi już ciocia i żonę wybrała! — za śmiał się Konstanty.
— Żartuj zdrów! A pewnie, wybrałam jakoby. Ożenisz się albo z jaką Stocką, albo Zawirską.
— A to czemu?
— Bo widzisz, w tych rodzinach jest zawsze pełno panien i ładnych.
— A jeśli odstąpili od tej tradycyjnéj cnoty i znajdziemy samych chłopców?
— Nie może być! No, to są jeszcze Wojniczowie, Janiccy! Nie będzie z tém kłopotu.
— A chociażby, to zawsze pozostanie nam ucieczka do sąsiadów Tirardów. Ciocia pogodzi się z Klarą Tirard i będzie kwita.
— Za nic! — zawołała, czerwieniejąc z zapału. — Francuzicy u nas nie będzie! Nie wspominać mi téj sroki, bo mi się żółć obrusza! Prawda, dla niéj pracowałam! Akurat!
Chłopak śmiał się swobodnie.
— To mi ciocia wreszcie nie pozwoli zakochać się nawet bez upoważnienia swojego.
— Tutaj pozwolę, pozwolę! — odparła — tutaj przecie swoi. Tam, za morzem, tylko szmatek był nasz, a reszta cudze; tu zaś, patrz! ot tak wszystko, co spojrzysz okiem, to swoje.