Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Szerokim ruchem ręki wskazała krajobraz za oknem, a mówiąc to, tak promieniała, tak była żwawa, odmłodzona, że Konstanty wpatrzył się w nią zdumiony i rzekł:
— Ciociu, żebym nie był synowcem, oświadczyłbym się w téj chwili o ciocię. Doprawdy, jak a ciocia ładna teraz!
Spojrzała nań z gniewem i, otulając się jedwabnym płaszczem, wsunęła się w głąb siedzenia z ruchem obrażonej dziewicy.
— Francuzki koncept z garnizonu! — mruknęła.
— Aléż naprawdę nie poznaję cioci! — tłómaczył się, pomimo oporu całując rękę na przeprosiny. — Inna osoba!
— Boś mnie nigdy u siebie nie widział. Jeśli temu się dziwisz, to ci wstyd. Powinieneś sam to czuć.
Towarzysz podróży wtrącił się do rozmowy.
— To pan dobrodziéj gospodarujesz w Algierze? — spytał.
— Właściwie dotąd pracowałem bardzo mało — odparł Konstanty.
— Nauki mi zajęły dużo czasu, potem służba wojskowa. Ano, od paru lat pomagam ojcu w robotach techniczych, bo to moja specyalność, a w ostatnim roku odbyłem kurs praktyki gospodarczéj.
— Ho, ho! To pan dobrze przygotowany.