Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Obywatel umilkł.
Konstanty spojrzał nań uważnie i pierwszy raz; do rozmowy się wtrącił, jakby umyślnie nadając jéj wesoły kierunek.
— A czy znajdziemy przynajmniéj ładne dziewczęta?
— O, ładne, pewnie! Coś warte to niewiém! — mruknął nowy znajomy.
— Et, to jakiś mizantrop! — szepnęła panna Felicya, powracając do okna. — Popatrzmy lepiéj na kraj.
— Wyglądałem przez czas rozmowy cioci. Widzę piaski pokryte marną sośniną lub pola w bardzo zaniedbanéj kulturze. Wolę czytać, zanim się coś weselszego pokaże.
— Co tam! Aleś sośniny nie widział w Algierze, ani takich macierzanek! Patrz, oto wieś i gościniec sadzony. Mój Boże! ile się to taką drogą przejeździło w młodości!
— Żeby-no ciocia trafiła do celu. W noszę z opowiadań tego pana, że możemy łatwo zbłądzić.
— At, gadanie. Żebym ja nie trafiła do sadyb, gdziem się urodziła i wzrosła! Tylko się spuść na moją pamięć! Wstąpimy odrazu do stryja Eustachego, bo to po drodze, ztamtąd pojedziemy do ciotki Matyldy, a rozkwaterujemy się dłużej u ciotki Zofii, bo tam najliczniejsze sąsiedztwo, miasto pod bokiem, zjazdy, reduty, kontrakty, no, i powinowatych i kre-