Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Państwo mają krewnych we Lwowie? Znam profesora Jamonda w gimnazjum, gdzie mój syn się kształci.
— To z innych zapewne. Nasza rodzina na roli osiadła. Są tam dwie siostry zamężne, brat i dzieci stryjowskie. A jakże mu na imie, temu profesorowi?
— Władysław. Młody jeszcze człowiek, ale chorowity.
— Władysław? Patrzeie-no! Był Władek u stryja! Ale zkądby się tam wziął? My z tych Jamondów!
— Ha no! Za chlebem mógł odejść. Znam i drugiego tegoż nazwiska. Służy w mojem sąsiedztwie, jest nadleśnym w wielkich dobrach. No, ale państwo zapewne utrzymywali choć listowny stosunek z rodziną, wiedzą o ich losach?
— Właśnie, że nie. Dużo listów musiało poginąć, nie było odpowiedzi. Ostatnie lat dziesięć byliśmy bez wieści. Co rok mieliśmy jechać, ale się to zwlekło z powodu służby wojskowej Kostusia, a potem żałoby w domu. Bratowa umarła zeszłego roku. Aha, ona biedaczka miała z nim jechać i ot, na mnie to spadło. Ale przecie odnajdziemy swoich.
— Pewnie, pewnie. Ktoś może został. A no, tyle lat, tyle lat. Straszno jechać!
— Straszno! — oburzyła się stara. — Bogu dzięki, że tego dożyłam.