Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— O, pal pan cygaro i powiedz co jeszcze!
— Pani dobrodziejka z daleka, jak to od syna słyszałem! — uśmiechał się obcy łagodnie.
Przysiadła się do niego, zapominając o oknie.
— To nie mój syn, to synowiec. Jedziemy z Algieru. O, dawno nie byliśmy! Lat dwadzieścia. On był dzieckiem, ja młodą dziewczyną! No, i patrz pan, znowu jesteśmy!
— Musiała pani zatęsknić!
— Ba!
Rzuciła głową, a potem pokiwała nią w obie strony w milczeniu — zamyślona.
Ale po chwili rzeczywistość znowu ją ogarnęła radosna, więc poczęła mówić:
— Bo to, widzi pan, brat mój tam osiadł. Kupił w Algierze posiadłość i dobrze się powiodło. Mamy ogród i pole, dęby korkowe, pomarańcze, ryż, warzywa. Żeby nie tak daleko!
— Pani do rodziny jedzie? Zapewne w odwiedziny?
— A tak! O, zostawiliśmy dużo krewnych! Odwiedzimy wszystkich. Niech poznają naszego chłopca, a on niech téż zobaczy, jak to tutaj wygląda.
Zwróciła się do Konstantego z uśmiechem.
No, i niech nie sam wraca! — dodała.
— Aha, z żoneczką! — rzekł obywatel z uśmiechem.
Zapalił cygaro i po chwili namysłu spytał: