Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w głąb ogrodu, zkąd rozchodził się dyszkancik pani Zofii, mocno rozsierdzony.
Od dworu już Janek, lokaj, biegł, niosąc w pole pęk różnego obuwia.
Mijając, spytała go Jadwisia:
— A te wziąłeś?
— O jéj, same pierwsze! — odparł, śmiejąc się z porozumieniem.
Czereśnia wzmiankowana, najwcześniejsza, widoczna była z daleka.
Przed kilku dniami pani Zofia, aby się ustrzedz żarłoczności dzieci, kazała ją wkoło osypać piaskiem, który sama zagładziła starannie, poznaczywszy tajemniczo.
Dziś nic z tego nie było. Piasek był najbezczelniéj zdeptany, na drzewie żadnego owocu.
Miotała się pani Zofia w bezsilnym gniewie.
— Niech-no poznam, czyje to ślady, a pokażę władzę. Osiekę własnoręcznie przy wszystkich. To pewnie ty, błaźnico! Przyznaj się zaraz!
— Nie! — ruszyła ramionami Jadwisia.
Panna Felicya była przerażona okropnie, Różycki tak ubawiony, że aż dobył binokle i przez szkła obserwował ślady.
— Niezła nóżka, a co za fason obuwia! Paryzkie, dalibóg, paryzkie! — mówił, mierząc laską stopy ogromne, szerokie, niezdarne.