Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie! Ja idę na poszukiwanie chłopców.
— Jakich?
— Naszych, Konstantego i Adasia. Pokój ich pusty. Ciekawy jestem szczególnie, gdzie Adaś być może, bo Kostuś niezawodnie birbantuje z Zygmusiem.
— Sprowadź go pan!
— A pani jak myślisz noc spędzić?
— Mniejsza z tém, zdrzemnę się tu w fotelu.
— A bodajże taką gościnę! Nie lepiéj to było w Rogalach? Ale pani upór milutki. Dla uporu poświęciłaś pani mnie i siebie.
— A dajże mi pan spokój. Także pora i temat stosowny! Idź pan sobie i sprowadź Kostusia.
Różycki machnął ręką i zszedł do ogrodu.
Nie mógł zabłądzić, bo go chmiel i gałęzie utrzymywały na ścieżce, a kilka psów prowadziło.
Wreszcie oświetlone okna oranżeryi doprowadziły go do celu.
Zajrzał przez szybę do wnętrza.
Było tam ludno, wesoło i hucznie.
Przy stole siedział Kostuś nad kieliszkiem wina i grał w dyabełka z drugim, którego poznał Różycki. Był to sąsiad Pryskowa, młody także człowiek, świeżo na gospodarstwie osiadły.
Obadwaj partnerowie mieli kapelusze na głowie, cygara w zębach i w przerwach gry śpiewali, każdy co innego.