Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

więcéj serdeczności, niż przy powitaniu, i co rychléj zgasiła lampę.
— Jeśli posłyszysz jakie szmery, bądź spokojna, to tylko szczury — rzekła na odehodném.
Po chwili dom cały był głuchy i ciemny. Panna Fełicya ułożyła się do snu, bynajmniéj nie spokojna. Okropnie właśnie bała się szczurów.
Zgasiwszy światło, nasłuchiwała chwilę, ale zmęczenie przemogło strach. Zasnęła.
Nagle zbudził ją okropny łoskot. Zerwała się na równe nogi i potarła zapałkę.
Ujrzała swoje przybory toaletowe na ziemi i trzy szczury uciekające w różne strony.
W minutę była ubrana i z parasolem w ręku, bez najmniejszéj do snu ochoty.
Obejrzała szkodę. Słoik z pomadą był pusty, rękojeść szczotki ogryziona, mydła ani śladu.
Czwarty szczur spadł z szafy wprost pod jéj nogi i ukrył się pod łóżkiem.
Tego było zanadto.
Ze świecą w jednej ręce, a z parasolem w drugiéj, wyskoczyła do salonu.
Ujrzała naprzeciw siebie pana Erazma, równie ubranego, w kapeluszu z laską.
— Co się dzieje? — zawołał.
— Szczury mnie wygnały; okropność!
— A niechże ich, to dopiero dom!
— I pana téż wystraszyły?