Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sem. Zamienili broń i młody Rahoza strzelił. Krzak się zatrząsł, ale dzwonki liljowe kołysały się na nim nieporuszone.
Panienka zaklaskała w dłonie.
— Przeproś pana Radwana, przeproś! — wołał Sarnecki.
— Phi! — uśmiechnął się z przymusem Feliks. — A jeżeli i on chybi?
— Ja? — rzekł zwolna Rafał.
— No, no! Nie przechwalaj się, ale pal! — syknął niecierpliwie chłopak.
— Do kwiatów strzelać nie myślę. Stań sam u celu.
— Co?
— Stań sam. Przestrzelę ci czub twojej dżokiejki!
— Moje uszanowanie!
— Boisz się?
— Pewnie, że na twoją fuszerkę życia ryzykować nie myślę.
— W takim razie zakładu dzisiaj nie rozegramy.
— Na takich warunkach nie. To jasne, że przeczuwasz pudło i tchórzysz!
— Lubię mieć cel, godny strzału...
— Ja potrzymam kwiat w ręku! — zawołała panienka.
— Ależ pani! Ależ Anielko! — podniósł się protest.
Dziewczyna poskoczyła, ale już Feliks ją uprzedził i u celu stanął.
— Pal! — krzyknął.
Rafał pistolet podniósł i wypalił.
Kula zerwała czapkę chłopaka, który, choć bardzo blady, już się śmiał zaraz.
— Słowo daję, przyjemne wrażenie! Dziękuję ci,