Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

śpiewały ptaszki, nad nim świeciło złote słońce; on szedł, nie widząc nic, i myślał o metafizyce.
Sądzonem było jednak, że mu dnia tego nie dadzą rozmyślać. Śmiechy i piski kobiece doleciały go z ubocza, od polanki, gęsto czarnemi jagodami pokrytej.
Sądzonem też było, że dnia tego będzie świadkiem scen miłosnych. Z za jodły rosochatej, ujrzał dwie dziewoje miasteczkowe, hoże i dorodne, chichocące i umykające od chłopaka w eleganckim garniturze do konnej jazdy, który im żartobliwie drogę zachodził, groził zagrabieniem zebranych jagód i podawał warunki wykupu.
Był to młody Feliks Rahoza.
Gniadosz jego, uwiązany opodal, niecierpliwił się widocznie, ale pan rozswawolony, przekomarzał się dalej i, wbrew pojęciu Lachnickiego o hierarchji i powadze rodowego starszeństwa, uganiał się za mieszczankami, jak pierwszy lepszy donżuan miasteczkowy.
Rafał popatrzał chwilę, gałęzie rozchylił i wyszedł na polankę. Dziewczyna jedna wrzasnęła i uciekła, druga wyrwała się z objęć panicza i także znikła, a Feliks, czerwony jak burak, podniósł wściekły wzrok na intruza.
— A, to ty! — zawołał prędko. — Skąd się tu wziąłeś?
Drugi raz dzisiaj pytano o to Rafała.
Poprzestał na obojętnem ruszeniu ramionami i szedł dalej.
— No cóż? Czy twój rozum jeszcze urósł, a usta się zmniejszyły, że już przez nie ani jedno mądre słowo wyjść nie może? Czy nie raczysz się przywitać?
— Na swoim gruncie możesz to pierwszy uczynić.