Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kała drogi piaszczystej sadyba porządna, zakrawająca na dworek szlachecki.
Adam, nie szukając bramy, niski płotek przesadził i przez podwórze niewielkie ruszył ku domkowi, który, fasolą i powojami obrosły, świątecznie wyglądał.
Pod gankiem psów gończych sfora i jamnik podżary porwały się na jego widok ze szczekaniem, a strzelec, wypoczywający na ławce w cieniu, podniósł się także i wyjrzał, przysłaniając dłonią oczy od słonecznego blasku.
— Adaś! — wykrzyknął z wybuchem radosnego zdziwienia, otwierając do syna ramiona.
Z uścisku i czułości, z jaką patrzeli na siebie, znać było przywiązanie wielkie i szczęście; wszystkiem musieli być dla siebie.
— A toś mi, synku, niespodziankę sprawił. Czekałem listu pierwej i nie spodziewałem się ciebie prędzej, jak za parę tygodni. Wczoraj panienka przejeżdżała tędy do Sarnowa i, spotkawszy mię, pytała o ciebie. I pana nie widać z powrotem... Nie słyszałeś? Może nasz młody niezdrów?
— Zdrów, dzisiaj przyjechali. I ja nie sam, tatku: z kolegą przyjechaliśmy na wakacje. To mój ojciec, Rafale.
Stary spojrzał w twarz gościa i bez wahania podał muskularną dłoń. Nie pytał nawet, jak się zwał ten kolega, którego syn pod dach mu przywoził.
— Dziękuję panu za odwiedziny — rzekł z prostotą.
Rafał się skłonił w milczeniu i zaraz zawrócił na podwórze, oglądając obojętnie okolicę. Z pod oka widział, jak ojciec z synem usiedli blisko siebie na ławce i rozmawiali wesoło a serdecznie.