Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Czuł się zbytecznym; a nie chcąc przeszkadzać, oddalił się jeszcze bardziej, do pierwszych drzew boru, rozciągnął się niedbale pod świerkiem, ręce pod głowę założył, przez siatkę gałęzi zapatrzył się w niebo i, gwiżdżąc przez zęby, odpoczywał.
Drzewa boru, przez trzy pokolenia Lachnickich strzeżone, miały dla niego zwykłe swe, poważne szumy. Nie ostrzegły starca, swego opiekuna, że szatan wstępował pod dach jego poczciwej chaty, i na głowę tego demona nie szły z ich wierzchołków gromy. A on szydersko się uśmiechał chwilami, w skraj nieba zapatrzony, przypominając widziane przed chwilą powitanie. Nie miał on nigdzie na świecie takiego miejsca niewoli, coby się zwało domem rodzinnym; nie było takiego człowieka, coby miał prawo głupie do serca go przytulić i dzieckiem swem nazwać. Wolnym był! A tamci, na ganku leśniczówki, nie czuli swej niewoli. Złotowłosa głowa chłopaka-idealisty pochylała się często do twardej dłoni ojcowskiej, a siwe oczy starca patrzały nań ze łzami rozczulenia i dumy. Nie spytał syna nawet o rezultat egzaminów: był pewnym jego pracy i wytrwania i słuchał, promieniejąc, świetnych projektów młodzieńca.
— Sto razy na dzień dziękuję wam, tatusiu, żeście mi nie bronili tej karjery, nawet wbrew życzeniu pana Rahozy. Nie przez głupią próżność wymówiłem się od spadku pracy po was. Wyście mi przykład dawali świętej służby i nie wstyd być najemnikiem! Alem ja tak pragnął innej drogi, tak pragnął! I pozwoliliście! Teraz za lat dwa skończę zupełnie i będziecie mieli pociechę ze mnie. Duszę dam za chorych i cierpiących!
— Adaś, pamiętasz, coś mi obiecał? Chwały ni świetności szukać nie będziesz? — przerwał stary nie-