Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Proboszcz dawał mu instrukcje i polecił pomagać Rafałowi, a młody człowiek tymczasem do płotu podszedł i gdzieś w dal spoglądał.
— Możemy wracać, synu! — wyrwał go z zadumy głos.
— Zostanę tutaj. Jutro do was wstąpię po datę śmierci i imię tego starego. Dziś mam dosyć tej historji.
Pozostał o płot wsparty i nieruchomy, jak karjatyda, godzinę przeszło. Leonka ukazała się znowu na drodze z powrotem. Wówczas on się poruszył i wyszedł z cmentarza.
Spotkali się znowu.
Ona, zaskoczona nagle jego widokiem, pobladła i obejrzała się, jakby szukała księdza. Potem zapanowała nad wzruszeniem i spytała swobodnie:
— Dokąd pan idzie?
— Przed siebie.
— To może być bardzo daleko. Ja zaś po matkę, a potem do domu na obiad. Po południu przyjmuję chorych u siebie. Może i pan zechce sobie przypomnieć dawne czasy i u stołu naszego znowu zasiąść?
— Dziękuję. A da mi pani tyle, żeby mój głód nasycić, pragnienie ugasić?
Popatrzyła na niego bardzo smutno i łagodnie.
— Dałabym wiele, żeby pan był innym.
— Jakto inny?
— Chciałabym swego mistrza za ucznia teraz mieć. Tyle rzeczy poznałam, o których pan pojęcia nie ma, a które takie dobre są, tyle szczęścia dają!
— Niech pani spróbuje.
— Pan żartuje?
— Nigdy.
— Spróbuję zatem.