Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Rada jestem z tego spotkania. Pan za to ani przeistoczony, ani zmieniony. Ten sam, mój dawny mistrz!
Uśmiechnęła się trochę z przymusem i, zwracając się do Kazi, zmieniła zupełnie ton i wyraz.
— A więc prawdą był twój sen, czy marzenie, przed pół rokiem... pamiętasz? Mój pozytywizm się oburzał na opowieść. Radziłam ci laurowe krople. Lecz jednak ustroje nerwowe snadź widzą naprawdę szczególne rzeczy.
— Bóg nam zsyła pociechę w tem i pokrzepienie. Widuję go często! — szepnęła panna Kazimiera.
Rafał spojrzał na nią uważnie i ramiona wzniósł.
— Nie ustrój nerwowy to czyni, ale chorobliwe rozwinięcie abstrakcji i ekstazy. W ostatnich czasach i on widzeniom podlegał; absorbowany jedną myślą, opowiadał mi czasem, co się tu dzieje, i widywałem w noce jasne, gdy leżał zapatrzony w przestrzeń pustą, że się do pani odzywał, czasem pytał, to znów odpowiadał. — „Zdrowa panna Kazimiera?“ — spytałem raz półgłosem, by go nie zbudzić. — „Nie skarży się, ale cień z niej został! Widzisz te cienie fioletowe pod oczyma! Ona się kryje, ale ja wiem, że je podkreśliły łzy i bezsenność! Prędko już oboje płakać przestaniemy, a radości nie będzie końca!“ — Ostatnie słowa już nie do mnie mówił, ale do pani, którą wciąż widział przed sobą. Człowiek ten ostatnie lat dziesięć w malignie żył. Nadzwyczajne to, ale tak było. Myśl, co go opanowała, była zmorą i rozpaczą, a jednak znajdował rozkosz w niej i, zamiast zapomnieć i wyrwać się z pod jej opętania, trwał i w cierpieniach miał swe szczęście. Nie pojmowałem, ale zrozumiałem wreszcie przez przykład.