Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Spojrzała na milczącego mężczyznę i zatrzymała się. Uczucie, które, jak iskrą, przebiegło jej rysy, był to przestrach; zwróciła oczy na Kazię.
Właścicielka Rahoźnej uśmiechnęła się blado i, odpowiadając na to spojrzenie, rzekła cicho:
— To pan Radwan! Przyniósł mi pożegnanie Adama i te po nim pamiątki. Wszystko już skończone.
— Umarł? — szepnęła głucho, patrząc na Rafała.
Skinął potwierdzająco głową i znowu ją objął wzrokiem, zdziwiony, że twarz tę gdzieś, kiedyś widział i zapamiętał.
Jakby zrozumiała to pytanie i podziw.
— Pan mnie nie poznał? — rzekła.
— Nie! — odparł spokojnie.
— Nie dziw, tyle lat! Ja jednak poznałam pana.
— Może być. Nietyle wrażeń i twarzy przeszło przez wasze życie, ile przez moje — rzekł, biorąc za kapelusz.
— I nie dlatego, sądzę; ale pan był dla mnie zjawiskiem wybitnem, ja dla pana cieniem tylko. Może pan tego nie pamięta, że przed laty dziesięciu mieszkał z panem Rahozą u wdowy Brzezowej i uczył jej córkę?
— Owszem, pamiętam. Cóż z tego?
— No, więc to ja jestem.
— Kto?
— Leonja Brzezówna.
— Pani!
Nieruchoma i zimna jego twarz pokryła się niebywałym wyrazem zajęcia i żywości. Jeszcze raz objął wzrokiem jej toczone kształty, delikatne rysy, bladoróżowe usta i oczy przepyszne i głową potrząsnął.
— Nie zmieniła się pani, ale przeistoczyła. Poznać nie mogłem, bom takiej nie znał.