Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Rafał ostatni przemówił, ponuro i, nie patrząc na kolegę, jakby się bał ze zgryzotą zdradzić:
— Żyliśmy razem i padniemy obok siebie! Tak mnie twoi prosili i tak będzie. Nie gadaj głupstw!
Ach, te pampasy!
Sześć miesięcy biwakowali wśród nich po nocach, z siodłem pod głową, doglądając pasących się koni, słuchając ryku kaguarów w oddali.
Bert właśnie wrócił niedawno od japońskiej żony, był w stanie bliskim białej gorączki i plótł niestworzone rzeczy; Franz szczerzył zęby, wtórując mu śmiechem głupowatym; Rafał w milczeniu łatał rzemienie i odzież; Kate, łakomiec, jakich mało, nie spuszczała wzroku z kotła karmiciela; Adam leżał milczący, patrząc w gwiazdy.
Pewnego wieczora, Radwan ostatni wrócił, po całodziennej, szalonej jeździe, zmęczony nad wyraz.
Spojrzał na słabego kolegę, twarz mu się zamroczyła przykrością, odmówił jadła i, nie rzekłszy słowa, legł, owinąwszy się w szynel stary, zabytek jakiegoś garnizonu. Gniewały go dzisiaj portowe anegdoty i śmiech bezmyślny; zasnął i marzyło mu się coś gorączkowo.
Płonące stepy, gauchos schyleni do grzywy końskiej wśród stada uciekających byków i antylop, ogień zewsząd, krew spieczona w żyłach, w mózgu, w gardle, w oczach, a rumak pędzi, nie tykając ziemi. Czy się ocalą? Lub czy ich żar obejmie gorącą obręczą i padną martwi na kępy agawy?
Ocknął się i siadł, jeszcze cały pod wrażeniem zmory.
Ogień tlał, koledzy chrapali, cisza zalegała stepy,