Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nad Rahoźną żółto-bure, złowieszcze. Po szczytach boru wicher już poczynał hulać i z czarnych tych głębi szło ponure wycie.
Tumany piasku wzbijały się z drogi, porwane w szalony ruch wirowy. Gdzieś tam na skraju horyzontu padł pierwszy piorun, jeszcze głuchy, jak sygnał walki przyrody.
Machinalnie Feliks się obejrzał. Rafał stał w miejscu i patrzył za nim.
I raz pierwszy w życiu pomyślał, że chłopak ten wyniosły i piękny, był jakby duchem huraganu i zniszczenia. Wśród poczynającej się walki stał wyprostowany i urągał wichrom. Na jego mizerną twarz rzucały chmury cień posępny, a w oczach miał ognie, zapalające się nagle i ginące w chwili jednej, jak jaskrawe smugi błyskawic.
Burza szła do niego, a on ją witał, jak siostrzycę. Feliks głową pokręcił, kapelusz nacisnął na oczy i ruszył dalej, borykając się z wichrem.
Rafał jeszcze czekał. Burza teraz szła szalonym pędem, jak stado rozhukanych koni; szerokiem skrzydłem objęła Rahoźnę, pola i bór, tylko tam, nad Sarnowem, jak ostatnie wspomnienie słońca, został brudno pomarańczowy rąbek, obrzeżający sine obłoki, nad Rahoźną już była noc i groza huraganu. Grom padał za gromem, a w głębiach boru łączył się z łoskotem piorunów i wichrem trzask walących się olbrzymów i wreszcie deszcz lunął strumieniami, przenikając do nitki stojącego wciąż Rafała. Wówczas on się poruszył, ale się do chaty nie schronił, tylko na zegarek spojrzał, konia ze stajenki wyprowadził i ruszył z kopyta na ten rąbek słońca za lasem.