Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A, to ty! — zawołał, starając się przybrać swobodny wyraz twarzy. — Zdziwiony byłem bardzo, gdy mi Sarnecki powiedział, że przyjechałeś jednocześnie z nimi.
— Razem z nimi — poprawił Rafał spokojnie.
— Mniejsza o wyraz! Kazimierz w rozpaczy, żeś nie był tam już tydzień. Może dzisiaj pojedziesz?
— Może — spojrzał na chmury.
— Bo i ja będę po południu, choć grozi straszną burzą.
— To i dobrze. Zbierało się na nią oddawna.
Feliks obejrzał go od stóp do głowy.
— Ależ, filozofie, nie poznaję ciebie. Pozujesz na eleganta. Czy to dla Trudy z oberży?
— Mniejsza o wyraz. W każdym razie dla mojej kochanki.
— Ach, tak. Masz kochankę! Winszuję! Cywilizujesz się widocznie.
— Mając przez tyle lat taki przykład żywy, jak ty, musiałem się wykształcić.
— Bardzo mi przyjemnie. Gotówem ci zawsze służyć w tym celu. Długo jeszcze zabawisz?
— To ode mnie nie zależy.
— Cha, cha, cha! Od twojej kochanki zatem?
— Nie, od wypadku, jak świat cały.
— Zaczynasz filozofować. Zmykam! Mam nadzieję, że się spotkamy jeszcze.
— Niezawodnie.
Spojrzeli sobie w oczy; Feliks spróbował się uśmiechnąć, ale dobry humor nie przychodził na zawołanie. Zawrócił się na obcasie i odszedł.
Za nim Rafał się podniósł. Burza gdzieś w oddali się zrywała i szła, hucząc; chmury zgęszczały się już