Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Poco uprzedzać wypadki? Złe zawsze w porę przyjdzie. Wolę nie myśleć i nie zatruwać sobie chwil gorzkiego szczęścia. Może mi tych chwil zaledwie miesiące, może tygodnie.
— A może dni — zamruczał Rafał.
— Przez te dwa lata tyle mi gromów biło w głowę i tyle bólów szarpało duszę, że się już i nie poznaję. Za silnego nigdy siebie nie miałem, ale myślałem, że więcej zniosę cierpliwie i wytrwam i że nawałnica ta nie mnie zmoże, ale ja ją!
Urwał, jakby się wahał, czy wstydził wyznania; wyciągnął ręce przed siebie i głowę w tył odrzucił ruchem bezmiernego zmęczenia.
— Zmordowany jestem ostatecznie — rzekł głucho — jak ten zwierz z tutejszej kniei spędzony nowym porządkiem, shasany, oszołomiony, bezprzytomny! Nie wie, dokąd dąży, nie poznaje drogi, nie zgaduje, skąd i jakie przyjdzie na niego zniszczenie, choć to czuje, że lada chwila zginąć musi! Widziałem wczoraj takiego łosia, odbitego od stada. Szedł zygzakiem, ze łbem zwieszonym, a ujrzawszy mnie, ani o ucieczce, ani o obronie nie myślał. Stał i patrzał wielkiemi, błędnemi oczyma i czekał ciosu!...
Zgarbiony, z czołem przerżniętem kilku już brózdami, z grymasem przykrej goryczy na wargach, chłopak był widmem dawnego idealisty i zapaleńca.
Nawet egoista i niedbały Rafał spostrzegł to, przestał szydzić i pierwszy może raz w życiu nad losem cudzym się zastanowił, mimowoli zajęty.
— Pocóż się upierasz, jak osioł nad strumykiem — zawołał gwatłownie. — Skocz.
— Gdzie?