Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Chłopak umilkł i dłonią przeciągnął po czole, które straciło już dawną jasność i pogodę. Próbował po staremu się uśmiechnąć, ale usta słuchać nie chciały i pozostały poważne i ostre. Pochylił głowę.
— Tak się musiało skończyć! — wybuchnął Rafał. — Kto głupią miłość i jeszcze głupsze skrupuły włóczy za sobą, ten nie na orła się zdał, ale na jucznego osła czy muła! Niedołęga jesteś ostatni!
— Nie było innej drogi wyjścia i ty w mojem położeniu nie inaczejbyś postąpił.
— Ja? Ha, ha! Żeby mi ten Rahoza śmiał słowo przykre pisnąć, tobym go zabił; a żeby mi przymus chciał narzucić, tobym jego folwark podpalił, a sam poszedł w świat i żył całą piersią. Nie bredź, żeś został dla marnych kilkuset rubli i przestróg ojcowskich; zostałeś dla swej panny!
— I dla niej także — szepnął Lachnicki.
— Temu to wierzę! Czy przynajmniej przez te dwa lata, zrezygnowawszy z perspektywy małżeństwa, postąpiłeś naprzód i zostałeś kochankiem?
— Rafale!
— Widzę, żeś się na jotę nie zmienił. Cóż dalej będzie?
Dalej! Myśl tę, pieszczoną niegdyś, Adam odpychał teraz od siebie, jak czarną zmorę rozpaczy.
Wzdrygnął się, jakby rany dotknięto, i, oburącz objąwszy głowę, milczał zgnębiony.
— Poco o tem myśleć i mówić? — odparł wreszcie. — Będzie, co Bóg da, wszak On nad nami.
— Wygodna religja i dobry sobie ten wasz Bóg, który nie ma nic lepszego do roboty, jak swatać ciebie z Rahozówną! Przypuśćmy jednak, że i jego wpływy nie pomogą; co dalej będzie, powtarzam?