Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie my pierwsi spotkamy się tam dopiero na wieczne nierozstanie!
Od błot nadrzecznych dolatywały ćwierkania wodnych kurek, piski kulików i bekasów, oraz ponury wtór bąków. Czarne gałęzie świerków poruszały się zwolna i rzucały na murawę srebrną od księżyca fantastyczne, ruchome cienie. Dłuższa jeszcze cisza zaległa izdebkę.
Adam powrócił na swe miejsce i twarz w dłoniach ukrył. Rafał spoglądał na niego i jakby czekał jeszcze czegoś.
— Skończyłeś? — rzekł wreszcie. — Mogę się odezwać?
— Mów, Rafale, tylko nie szydź dzisiaj! — szepnął prosząco.
— Nie!... Powiem krótko tylko fakty. Rahoza cię wypędzi i sponiewiera. Córki ci dobrowolnie nie odda, chyba ją porwiesz gwałtem i ujdziesz na kraj świata.
— Nigdy!
— Więc sam pójdziesz precz i zostanie ci z pracy, z wiary, z opieki boskiej, z czystego sumienia i skarbów rozmaitych — figa! Chcesz być szczęśliwym wśród ludzi — wyzyskuj, albo giń marnie!
— To zginę! — odparł spokojnie Adam. — Wyzyskiwać nie chcę i nie potrafię!
— Cała pociecha, że takie niedołęgi, jak ty, lubią ginąć. Ładnieby świat wyglądał, gdyby was więcej było i żyć się upierali!
— A przecie z setek kolegów mnieś polubił, Rafale! — wtrącił Lachnicki ze smutnym uśmiechem.
— Ja nikogo nie lubię. Jesteś anomalją, więc mniej nudnym, niż reszta. Niech ginie i przepada cały świat z tobą razem, mnie wszystko jedno. Nie zobaczymy się,