Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i prośby, a przytem czystej siły, że Rafał zamilkł i, jakby zdziwiony, spojrzał na towarzysza.
W blaskach księżyca szczupła twarz Adama promieniała dziwnym wyrazem czystego zapału i bezmiernego bólu, jasne oczy gorzały ogniem, a z ust, jak potok, popłynęły słowa:
— Dziećmi bawiliśmy się razem, uczyli razem, myśleć zaczęliśmy razem. Pewnie już wtedy serca nasze zaczęły razem bić i kochanie rosło z latami. Wyznań i przysiąg nie było, żądz ani szału ona nie znała, a jam taki, jak ona chciała, jakim mnie jej miłość wykształciła. I jam nigdy kobiety nie posiadał i ja nie wiem, co to kochanka. Miałem tylko jej duszę i serce, jej wiarę i szacunek. I byłem życie całe szczęśliwy! Żebyś wiedział, Rafale, co to za skarb taka dusza druga, a nasza, i taka anielska, jak jej, tej mojej jedynej!
W pokoju nastała chwilowa cisza. Rafał nisko spuścił głowę i nie odzywał się ani jednym wyrazem. Adam trochę drżącym głosem ciągnął po namyśle dalej:
— Dlaczego nie mamy być szczęśliwi? Jest przecie Bóg nad nami i nasze życie widzi. Pod Jego okiem lata te zbiegły i w Jego opiece jesteśmy. Nie da nam zmarnieć, bośmy w sumieniu spokojni i praca tylu lat nie pójdzie na darmo.
Rafał głowę podniósł i spokojnie spytał:
— A jeżeli zmarnieje wszystko daremnie?
Blask zbiegł z oczu marzyciela i zapał oblicza przygasł. On teraz głowę spuścił i wstrzymał się z odpowiedzią.
— Życie dobre, czy złe, przeżyć trzeba... — rzekł wreszcie powoli i głucho. — Dobrze czynić i cierpieć w pokorze każdy potrafi, kto tam za mogiłą w świat inny wierzy i komu tam wynagrodzenie naznaczono.