Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/66

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    Szewc żyje, a ten drugi umarł, ale obadwa mi nic nie zapłacili. To nic jeszcze, będę sławny!
    — Twoja rzecz teraz. Ja swoje spełniłam. Wierzę w to, że pasorzytem na świecie nie będziesz. Przywiozłam ci kilkaset rubli na ciężki początek. Czy też temu miastu końca niema! Mój Boże, jak ludzie w tym piekielnym hałasie żyć mogą!
    — Dojeżdżamy! Z bramy na lewo, pierwsze piętro! Służę mamie!
    Pani Taida i jej walizka zniknęły w sieni.
    Był to nareszcie kres podróży. Wpadła w objęcia Ozierskiej, rozpoczęły się wykrzykniki, opowiadania, bezładna rozmowa i zaraz posiłek.
    — A panny Stasi niema? — zagadnął Włodzio.
    Ozierscy spojrzeli na panią Taidę zakłopotani.
    — Słyszałaś? — szepnęła Ozierska.
    — Ano, cóż znowu! Dobrzeście zrobili — odparła.
    — Dziękuję pani za dobre słowo! — ucieszył się Ozierski. — Bo to łatwo wyklinać i wydziedziczać, ale ostatecznie trudno tego dotrzymać.
    — Może się i ona opamięta i rozmyśli.
    — O tem już nawet nie śnimy — westchnęła matka. — Ale przynajmniej tyle pociechy, że herezyj nie wyprawia i nie wygaduje. Teraz po całych dniach czyta, siedzi w bibljotece uniwersyteckiej albo tu, w domu, nad książką i wydziera się znowu tam. Ubłagaliśmy, że zostanie do świąt, a potem — co robić, trzeba będzie