Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/65

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    ta. A wreszcie pewnego dnia kazała znieść z góry walizkę i zaczęła się pakować.
    Tydzień zajęło przygotowanie do wyprawy, dawanie dyspozycji, wydzielanie wiktu i zboża na czas nieobecności, tysiące poleceń oficjalistom.
    Nareszcie wyruszyła, tak zmęczona już w bramie, że wątpiła, czy żywa dojedzie.
    Ze stacji zatelegrafowała do Włodzia, bojąc się zginąć w Warszawie, przez całą drogę nic prawie nie jadła, obawiając się, by pociąg nie odszedł bez niej. Odetchnęła dopiero u kresu, widząc syna na peronie.
    Zaledwie Włodzio ją ulokował w dorożce, zaraz oznajmił niesłychaną rzecz:
    — Wie mama, kolegę mam u Ozierskich.
    — Co za kolegę?
    — Stasia przyjechała, ale jaka Stasia!... Uczesana, umyta, małomówna — istny rabin!
    — Już dosyć medycyny?
    — Nie. Chorowała na jakąś gorączkę. Ozierski sam jeździł po nią i przywiózł, żeby wypoczęła. A wie mama, kto im doniósł o jej chorobie? Nasz Kazio. To on w Genewie praktykuje agronomję!
    Pani Taida była tem wszystkiem doszczętu rozstrojona. Nawet nie znalazła odpowiedzi.
    — No, a ty miałeś choć jednego pacjenta? — spytała.
    — Miałem dwóch: jeden szewc, drugi introligator.