Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Będzie zdrów, niech pani sama się uspokoi i zaśnie, lekarstwo dawać co parę godzin, jeśli nie będzie spał! Proszę być dobrej myśli!
Skinęła jej głową i wyszła. Wawelska, zawstydzona, rzuciła się za nią do sieni, ale już nie zastała nikogo.
Do rana chłopak był uratowany, a pani Klara coraz bardziej zawstydzona i z siebie nierada. Wobec odwiedzających kumoszek poczęła napadać na Fijolskiego.
— Udaje próżniak chorobę, żeby się nie fatygować. Z łez naszych i nieszczęść fortunę zebrał, a teraz ani dba o chorego. Musiałam sprowadzić Ozierską.
— Aaa! — zdziwiły się kumoszki. — No, i jakże? przyszła? Rozumie też cokolwiek?
— Przyszła zaraz. Bóg się nade mną ulitował, bo ona mało co dała. Mówiła o operacji, alem nie pozwoliła, więc mu tylko pod skórę zastrzyknęła, zapewne morfiny na sen, i zostawiła miksturę. Ale co gadali, że ona taki dziwoląg, to bajki. Taka sobie zwyczajna, ale zawsze co kobieta, to kobieta. Maleństwo pogładziła, delikatnie obejrzała, że nawet się nie przelękło.
— A pieniądze wzięła? — ktoś spytał.
— Nie miałam głowy. Mówiła, że darmo leczy, ale przecie my łaski nie potrzebujemy. Gdy tylko mąż wróci, odeślę pieniądze.
— Naturalnie. My nie żebraki — zawtórowały panie.
A właśnie wózek Wawelskiego pokazał się za oknem, a po chwili on sam wszedł.