Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakże dziecko? — zagadnął niespokojnie.
— Dzięki Bogu, lepiej! — odpowiedziano mu chórem.
— Któż ci doniósł, że chore? — spytała żona.
— Spotkałem Fijolskiego. Powieźli go do hrabiego; szlak go trafił! Przepraszał, że do nas przyjść nie mógł, gdyś go wzywała.
— Nie mógł, nie mógł! A do hrabiego to może!
— Ba, przysłali powóz. A panna Ozierska przyszła, daj jej, Boże, zdrowie, no, i pomogła. A widzisz, obgadywałaś ją, kobieto, i wstyd teraz!
— Nigdym nie obgadywała. Powtarzałam, com słyszała. To Fijolski wymyślał. On ją szkalował przez zawiść.
Kumoszki, widząc, że się zanosi na scenę małżeńską, poczęły się wysuwać nieznacznie.
Gdy zostali sami, Wawelski spytał:
— A byłaś też grzeczna, uprzejma dla niej?
— Myślisz, że się znaleźć nie umiem! — obraziła się pani Klara. — Zapominasz, z jakiego domu pochodzę.
— Dość mi często przypominasz, żebym nie zapomniał, ale że cię znam, więc pytam.
— Z pośpiechu tylko nie dałam jej honorarjum. Trzeba odesłać.
— To lepiej sama tam pójdź i podziękuj. Pieniędzy nie dawaj, bo nie bierze.
— Ale ja jej łaski nie potrzebuję i odeślę.