Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— I pani pojedzie za darmo na taki czas?
— Nie mogę czekać na pogodę.
Weszły do sypialni i Stasia umilkła, zajęta tylko dzieckiem. Obejrzała je troskliwie, zbadała gorączkę, stan płuc i gardła. Wtedy zwróciła się do matki i rzekła:
— Nie obejdzie się bez operacji.
— Boże! Chce mu pani sama, bez konsyljum, gardło rozcinać?
— Cóż znowu! — ruszyła ramionami i dobywając z torebki igłę i flakonik, dodała, odkrywając kołdrę z dziecka: — niech mi pani poświeci!
— Pani go zabije! — jęknęła Wawelska. — Mój Boże, a tu ja sama, nieszczęsna. Ani męża, ani doktora!
Stasia popatrzała na nią surowo, chciała coś ostro rzec, ale się pohamowała na głośniejsze chrapanie dziecka; sama wzięła świecę, ustawiła ją wygodnie i zastrzyknęła surowicę; zanim się Wawelska obejrzała, operacja była skończona.
W tej chwili wróciła służąca z lekarstwem.
— Po panienkę przyszły konie z Rudy! — rzekła. — Szukały po całem mieście i z apteki tu furman zajechał. Tam podobno u ekonoma już dwoje dzieci zmarło, a trzecie dogorywa.
Stasia wzięła z jej rąk miksturę i pierwszą łyżkę sama dała dziecku, potem pogładziła je po główce i spojrzała na panią Klarę.