kryjomu przyszły, ale pokusa bezpłatnego leczenia była nad wszystko mocniejsza.
I oto po kilku dniach tłok pacjentów miała Stasia. Coprawda, pacjenci ci nie przyjeżdżali własnemi powozami, a nawet nie byli obuci, a Ozierska patrzała ze zgrozą na tę wystawę łachmanów, łat, dziur, brudu i dzikości, ale Stasia nie zdradziła ni razu wstrętu ani niechęci. Z największą cierpliwością i poświęceniem opatrywała najnędzniejszych, tę tylko czyniąc między nimi różnicę, że kto miał koszulę, dostawał receptę do apteki, kto takowej nie posiadał, dostawał gotowe lekarstwo za jej pieniądze. W ten sposób pewna była sława i wzięcie; jakoż po tygodniu musiała przybić na drzwiach kartę z wymienieniem godzin przyjęcia, bo chorzy nie daliby jej chwili czasu ani na jedzenie, ani na sen, ani na czytanie.
— Dzięki Bogu, pozbyłem się fetoru i robactwa! — rzekł Fijolski szyderczo. — Muszę nowemu koledze w spódnicy złożyć wizytę z podziękowaniem, że to sobie raczyła zabrać.
Ale Stasia widocznie nie uśmiercała więcej niż inni doktorowie, bo liczba pogrzebów się nie wzmogła, a zyskała poparcie w aptekarzu, który począł zbierać żniwo od hołoty, której dotąd żaden szanujący się lekarz nie chciał nawet widzieć.
Skorzystał raz niby z nieczytelnej recepty i przyszedł do Ozierskich.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/205
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.