Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mieszczanka zbliżyła się do chłopów, za nią przysunęło się paru żydków ciekawych.
— Naprawdę mówicie? Darmo leczy? — poczęto pytać.
— A jakże? Grosza nie bierze, a człowieka tak osłucha, opatrzy, rozpyta jak rodzonego. A na drugiego ledwie spojrzy, i wnet, nie pytając, powie, co mu dolega. Takie oczy jakieś mądre ma, a dobra!
— A jakby „reperację“ trzeba robić, toby nie potrafiła! — szepnął żyd. — Alboby też kazała płacić. „Reperacja“ to drogi interes! — i westchnął.
— Mnie to się nie przytrafiło, — odparł chłop — ale jedna kobieta od nas, jeszcze przeszłego lata, leżała miesiąc u pani z Rudy, w szpitalu nieboszczki panny Dysi, a miała wrzód jak bochen chleba, a to ją nie kto wyleczył, a panienka.
— Wrzód? Ja właśnie „jego“ mam! — jęknął żyd.
— No, to idźcie do niej! — zakończył chłop, biorąc lekarstwo i wychodząc.
— Niesłychane bajki. Darmo leczy! — mruczała mieszczanka zdumiona, zbierając się też do domu.
Po ubogich domkach i kletkach żydowskich gruchnęła wieść bajeczna. Ktoś nie brał pieniędzy za poradę. Wskutek tego już po południu zjawiło się kilka żydówek do dworku Ozierskiej. Nie wierzyły one w doktora-kobietę, bały się Fijolskiego obrazić, więc prawie po-