Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kazio, blady z bólu, milczał, nie patrząc na swą rękę, ale na Stasię, która z wielką delikatnością dobywała ziarna śrutu, oblepione krwią.
— Mój Boże, jeszcze rękę straci! Trzeba obudzić Włodzia! — wołała w desperacji.
— Niech śpi! — zaprotestował Kazio. — Stasia to tak dobrze reparuje, że mnie nie boli. A mam rękę stracić, to i Włodzio nie pomoże.
— Ręka zostanie, tylko szwy będą na pamiątkę. — odparła Stasia. — Nie słabo panu? Tam eter stoi.
— Oho, panu! — pomyślał. — Jak jej to łatwo przychodzi.
Matka objęła go ramieniem za szyję i pocałowała w czoło, zroszone potem. A wtem i Włodzio nadszedł, zaalarmowany przez służbę, zaniepokojony.
Chciał pomóc Stasi, ale brat nie dopuścił.
— Nie rusz mnie. Masz łapy ciężkie! — wołał.
— Patrzcie go, jaki wybredny. Doskonale, panno Stanisławo, teraz lodu i położyć sowizdrzała. Nic mu nie będzie, ale miesiąc się pocacka z tą kukiełką. Próbowała pani kości?
— Całe. Tylko piąty palec będzie sztywny...
— No, mniejsza z tem. Idź do łóżka.
— Ani myślę. Dziękuję pani, już mi lżej..
Założyła mu temblak, a on, pomimo bólu, rad był na myśl codziennych opatrunków.
Nie położył się, ale się ulokował na werandzie, gdzie