Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To żeruj sam z niemi. Ja jestem zła i żebym się nie hamowała, nagadałabym ci impertynencyj.
— Staśko, przeciem cię nie obraził ani ubliżył.
— Et, idź szukać rozsądku, któryś zgubił. Mam cię za niepoczytalnego!
Zwróciła się i poszła ku domowi.
— Warto było lecieć o świcie na błota, żeby się takich głupstw nasłuchać! — mruczała do siebie. — Coprawda, ten koleżka w Genewie, który z czemś podobnem wystąpił, lepiej zarobił, ale tegom nie mogła tak zwymyślać, bo żadnych propozycyj nie robił. Ale w każdym razie głupie położenie. Trzeba będzie zbierać manatki i zmykać. A tobym się prędzej spodziewała, że gęsi będę pasała niż takiej nowiny.
Wstąpiła wprost do szpitalika i po godzinie opatrywania chorych już nie myślała o wypadku. Wydawało się to jej bardzo marnem wobec pacjentów i ich dolegliwości; a wreszcie zupełnie zapomniała.
Idąc na śniadanie, spotkała Kazia, wracającego z polowania. Miał dwie kaczki u torby i rękę, okręconą chustką skrwawioną.
— Może i mnie opatrzysz? — zawołał. — Pies szarpał kaczkę, odpędzałem go i strzelba mi wypaliła w rękę. Palce całe, ale dłoń poszarpana.
— Chodźże do szpitala.
Powstał rumor w całym dworze. Pani Taida pierwsza przybiegła i zastała już Stasię przy robocie.