Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wszyscy go otoczyli, służąc i dogadzając. Wobec tego trudno było Stasi wspomnieć o wyjeździe, zresztą coraz mniej pamiętała o tych niespodziewanych oświadczynach, a Kazio, wierny przyrzeczeniu, ani wspomniał o tem, ani się zdradził słowem lub spojrzeniem.
Tymczasem już nie z samej Rudy, ale ze wsi okolicznych poczęli chorzy ściągać. Była to istna procesja do „panienki, co to jest prawdziwy doktór.“ Zapracowana po dniach całych, była w swym żywiole.
— Tylko proszę mnie objaśnić, jak ten stary wasz Fijolski daje rady tak olbrzymiej praktyce? — spytała raz Kazia, zmieniając opatrunek.
— On! Alboż onby chciał takiej praktyki! — rzekł Włodzio. — Ładne utrzymanie! Chłop wymaga bezpłatnej porady, bezpłatnego lekarstwa, a że doktór żaden na to się nie zgodzi, więc oni do doktora nie chodzą. Fijolski obsługuje dwory, miasteczko, żydów, urzędników, tych, co mu chleb dają, a resztę czasu gra w karty. Ładnieby wyszedł, gdyby zechciał leczyć chłopów.
— Opowiedział mi raz, — rzekł Kazio — że chłop za poradę dał mu rubla i prosił o resztę. Ile? — pyta. — Sześć złotych — odrzekł chłop. — Parę razy, gdy wyszedł na chwilę z gabinetu, zostawiwszy pacjenta chłopa, ten mu ściągnął jaki drobiazg z biurka. Tak go to zniechęciło, że teraz na próg nie wpuszcza.