Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Założyła ręce na kolana, pochyliła głowę i zamyśliła się głęboko. Pani Taida nie przerywała jej, pisała na biurku list.
W tej chwili lokaj drzwi otworzył i rzekł:
— Proszę pani, Hanna przyszła.
— Wprowadź ją do kancelarji.
Po chwili rozległ się płaczliwy głos starej chłopki.
— Proszę pani, ja po radę. Mój stary już od postu rany na nogach ma i zagoić nie można.
— Moja kochana, zaraz ci tu doktora przyślę.
— Pani myśli młodego pana! Jużem go sama prosiła, ale mówił, że nie ma czasu. Wiadomo, odpocząć do domu przyjechał, a dopiero co widziałam, z młodą panią popłynęli do pasieki.
— A gdzież ten twój stary? W chałupie?
— Przywiozłam go. Na wozie leży, tu, za bramą.
— Stasiu! — zawołała pani Taida. — Obejrzyj rany tego chłopa.
Dziewczyna ocknęła się z myśli i weszła.
— Jakiego chłopa? — spytała.
— Mego starego, panieneczko! Od postu na nie leży! — poczęła stara, obejmując ją za nogi.
— Chodźmy! — rzekła pani Taida, biorąc kapelusz.
Poszły we trzy za bramę, gdzie na wozie chłop leżał, wymizerowany okropnie.
— Jakże go tu opatrzę? — rzekła Stasia — Żeby go gdzie w pokoju umieścić.