Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Każę otworzyć szpitalik Dysi — odparła pani Taida.
Po chwili stara dozorczyni otworzyła im do stancyjek pustych i chłodnych i bardzo uradowana, posłała łóżko, otworzyła okno i szafę apteczną, a przypomniawszy zwyczaje cioci Dysi, podała Stasi uroczyście fartuch i miskę czystej wody.
— Zaraz przyniosę ciepłej, a karbol tu stoi...
A stara Hanna, układając na łóżku chorego, rzekła, wzdychając:
— Mój Ty Boże! Gdzie te czasy, gdy tu nieboszczka jako anioł chodziła, ciało i duszę lecząc! Oj, proszę pani, u Boga ona po prawicy króluje, a my bez niej sieroty!
Milczała i Stasia, i pani Taida, ale obie myślały jedno. Widzenie i zielnik. Tak bo dziwnie się złożyło, że po latach pierwsza Stasia przypasała fartuch i zajęła w posiadanie szpitalik. A jak prędko i zgrabnie brała się do dzieła, jak lekką miała rękę! Chłop leżał spokojnie, przygotowany na długą operację i ból, i aż zdumiał, gdy się podniosła od łóżka, mówiąc:
— Gotowe. Terazby trzeba mu leżeć spokojnie i dwa razy na dzień opatrunek zmieniać. Pojęcia nie miałam, żeby mogła być rana tak źle utrzymana.
— Zostawcie go tutaj, Hanno! — rzekła pani Taida.
— Proszę pani, pokornie za łaskę dziękuję. Teraz taki czas roboczy. Leży biedaczysko sam w chałupie, nawet mu wody nikt nie poda. Cóż, zostaniesz, Bazyl?
— Oj, mnie byle się nie ruszać. Jak pomyślę nogi