Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przyprowadzono i wpuszczono do mieszkania młodą wyżlicę, którą Kazio kupił. Co chwila też znoszono różne nieeleganckie sprawunki, przedpokój był pełen gratów, a pies wył, szczekał lub obwąchiwał wszystkie kąty. To też na widok Kazia doktór wybuchnął:
— Do stu djabłów się zbieraj z tym twoim psem i brudami. Trzeba być świętym, żeby to znosić, co ja cierpię z tem bydlęciem. Francuzki żegna, a ja mam pilnować i pakować sprawunki. Patrz, do czego podobny przedpokój. Ja do matki napiszę, jak się ty sprawujesz, ozdobo familji, faryzeuszu, mydłku, hipokryto!
Kazio, nic nie odpowiadając, wyżlicę wziął na łańcuszek i odprowadził do lokaja, a sam począł się pakować. Zły był także i ciskał się, mrucząc pod wąsem.
Tedy Włodzio wpadł na inny temat:
— Słuchajno i zapamiętaj: do panny Ireny się nie zalecaj, bo to „die Braut von Messina.“
Tu Kazio także stracił cierpliwość.
— Co ty mi tą panną Ireną zawracasz głowę i Szyllerem mnie straszysz. Ty sobie odczytaj Szekspira: „Stracone zachody miłosne!“ — i daj mi święty spokój.
Włodzio skoczył, jakby skorpjona nadeptał.
— Ja ci zakazuję głupich konceptów i nie radzę mi w drogę włazić.
— Żebyś mi nawet radził, to nie wejdę, bo nie znam nic podlejszego jak twój gust do kobiet.