Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nic nie sięgacie — próżniaki. Masz taką matkę i jeszcze pomocy ci trzeba, i czyjej — kobiecej! Pfuj! Wstyd mi za ciebie! Cóż znowu, a tośmy minęli nasz dom, toć to Ogród Saski. Słuchając twoich bredni, prześlepiłam naszą ulicę i spaceruję jak ostatnia idjotka. Czy ci jeszcze nie czas na kolej?
— Nie! Pożegnam jeszcze matkę. Nie masz pojęcia, jak mi ciężko z wami się rozstawać. Teraz może już się nigdy nie zobaczymy.
Nie powiedzieli do siebie więcej ani słowa. Gdy wrócili, zabawił ledwie chwil kilka i wreszcie z westchnieniem pożegnał Ozierską. Stasia przeprowadziła go do sieni, była chmurna i jakby znudzona. Gdy już brał za klamkę, podała mu rękę i uścisnęli sobie serdecznie prawice.
— Pisz, co będziesz robić i nie waż mi się zmarnować, druhu! — rzekła mu. — W ciebie jednego wierzę z ludzi. No, bądź zdrów.
— Wet za wet! — odparł. — Jeśli ty swego celu nie opuścisz, dotrzymam i ja. Do zobaczyska.
Zamknęły się za nim drzwi i poszedł zamyślony i smutny. Pierwszy raz w życiu nie chciało mu się jechać do Rudy.
Czekała go jeszcze rozprawa z bratem. Włodzio był rozgniewany za tajemnicę z Francuzką, bo uwierzył w tę bajeczkę, był niespokojny o pannę Irenę, by mu jej brat nie zbałamucił; do reszty się zirytował, gdy mu