Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Coprawda, panna Irena była zupełnie inna niż jej poprzedniczki, ta chciała wszystko robić, wszystkiego się nauczyć, wszystko spełnić i gorzkie łzy wylewała, gdy nie mogła podołać.
— Proszę pani, ja jestem tu pasorzytem. Ja tak bezczynnie nie mogę istnieć. Mnie wstyd!
— To wstydź się pani, ale tego, żeś taka blada, chuda, że mało jesz i że czytasz w nocy zamiast spać. Jak się pani z tego poprawi, dam robotę, a tymczasem cicho być i słuchać mnie! A jeśli pani chce zasłużyć, proszę zagrać.
Tak, rzecz niesłychana, w Rudzie nastrojono stary fortepian i wieczorami grywała panna Irena. Grywała ślicznie: zdarzało się, że pani Taida, słuchając, opuszczała ręce z robotą na kolana, żeby sobie wrażenia niczem nie rozpraszać.
Wtedy mruczała gderliwie:
— Takie miłe dziecko. Szczęściemby komu stać się mogła, żeby nie ta przeklęta emancypacja! Zmarnowała siły i zdrowie — taka szkoda!
Czytać w nocy w łóżku zabraniała pani Taida, ale dopilnować niebardzo mogła, bo miała sen zdrowy, a wstawała o świcie. Ale przecie pewnej nocy wstała i cichaczem poszła na przeszpiegi.
W pokoju panny Ireny paliło się światło, zastała ją nad książką przy stole.
— To, tak! — napadła zgóry. — To zamiast spać,