Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/306

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

leniu, więc pozostał. Filip upadł na fotel, odrzucił głowę na poręcz i patrzał mgławo w próżnię. Oryż stanął u okna i, spoglądając zamyślony na barwny i ruchliwy kanał, z pod oka go obserwował.
„Może wyjść, zostawić go? — rozmyślał. — Jak go ból do cna przejmie, to w łeb sobie palnie! Naprawdę, co on lepszego ma do zrobienia? Mosty spalił; ta hydra wyssała z niego już duszę. Długie lata żyć takiemu — po co! Ale gdybym go nie dopilnował, gdyby on się zabił, Magda-by pomyślała, żem taki, jak wszyscy. No, nie! Oryż nie był i nie będzie podobny do reszty. Byłem całe życie gorszy, głupszy, podlejszy; teraz będę lepszy. Żeby on mnie miał ztąd wyrzucać, plwać, kląć — zostanę. Ale co, u licha? Gadać do niego czy milczéć?“
Filip sam go wybawił z kłopotu. Ocknął się, jak ze snu, i nieswoim głosem spytał:
— Więc pan miałeś list od Faustangera onegdaj? Żebym ja go mógł przeczytać!
— I owszem. Mam go przy sobie. Czytaj pan i pociesz się po stracie, bo szkoda dla takiéj żalu. Człowiek po zdradzie myśli, że nie przeżyje, ale to furda! Żaden płaz nie ma tak twardego życia, jak człowiecze serce.
Filip nie słyszał nic. Wziął list, otworzył: „Mój przyjacielu, dziś rano miałem odwiedziny Alicyi. Ostatecznie twoje przypuszczenia były trafne; musiałem dla niéj trochę ustąpić ze swych wymagań —