Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Magda ze złością rzuciła paletę, pendzel i zakryła portret.
— Żebym ciebie nie kochała, tobym znienawidziła! — zawołała oburzona.
A majorowa śmiała się z dobrodusznym tryumfem i, otwierając okno pracowni, rzekła:
— Dzięki Bogu, przecież postawiłam na swojem. Zjemy w porę obiad, bo oto Oryż dzwoni.
Magda obejrzała się za bronią odporną i porwawszy z dzbana pęk astrów, poczęła niemi uderzać siostrę, pędząc ją ku drzwiom i wołając żartobliwie:

Idź-że do jadła, napoju,
Zostaw-że mnie w spokoju,
A kysz, a kysz!

— Kto potrzebuje sukursu? — zawołał z salonu Andrzej Oryż.
— Naturalnie, ja — odparła majorowa. — Patrz pan, jak ona moje siwe włosy postponuje! Zgroza!
Malarz stanął przed Magdą i usiłował odebrać jéj pęk kwiatów. Był to człowiek młody, suchy i śniady, bardzo brzydki, nadzwyczaj bystrego wyrazu twarzy, przy którym zupełnie zapominało się o brzydocie. Magda, śmiejąc się wesoło, umykała mu kwiaty, wreszcie, zmęczona, rzuciła je na stół i wymknęła się z pracowni.