Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w niéj winy na swoje usprawiedliwienie, więc rzekł złośliwie:
— Wiész, że twój Oryż z desperacyi po tobie dochodzi do białéj gorączki?
— Cóż to za jéj Oryż? — oburzyła się Osiecka.
— Bo się w niéj kocha na umór.
— Także racya!
Vox populi, vox Dei. Naturalnie, że w to nie wierzę, ale słuchać, co ludzie plotą o nich, to mi nie bardzo słodko, a miéć takiego rywala, — to wcale niepochlebne...
— Żebyś był człowiekiem, toby ci nikt nie śmiał wspominać takich głupstw.
— A ja wolę słyszéć otwarcie, niż być ośmieszanym zaocznie.
Magda słuchała w milczeniu, nie z przykrością, ale ze wstrętem. Pierwszy raz miał ten ton i ujmował się u niéj o siebie niby.
Byłaż to miłość i zazdrość, czy tylko szukanie pozorów? Nie odezwała się ani jedném słowem i nawet nieznacznie poprosiła siostry wzrokiem, aby nie przeciągała dysputy.
Osiecka, z wielkim trudem, ale pohamowała oburzenie, i Filip pozostał panem placu, wcale nie jak tryumfator jednakże, ale zawstydzony i nieswój.
Kobiety poczęły mówić z sobą, jakby go nie było. Poczucie winy rosło i zarazem nielogiczny gniew, nie na siebie, ale na nie.