Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/142

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    — Niech mnie ksiądz nie namawia, bo gotowam skorzystać i spaść wam na kark latem.
    — Dobrodziejko! A toćbym był najszczęśliwszy taką sławę ugościć!
    — A ja za gościnę może pendzlem coś odrobię w kościele.
    — Ach! — westchnął proboszcz, oczy ku niebu wznosząc. — Już dawno trzeba kaplicę Matki Boskiej odnowić. Ale, czyżbym śmiał prosić...
    — Odnowimy kaplicę! — zaśmiała się.
    — Jakto? Darmo? — zdziwiła się Okęcka.
    — A nie: za wakacye.
    — To proboszcz szczęśliwszy ode mnie. Zrobił dobry interes w Krakowie.
    — A pani spełniła czyn szlachetny — rzekła majorowa. — To najlepszy interes.
    Okęcka skrzywiła się wątpliwie.
    — To się jeszcze okaże! — zamruczała.
    Po twarzy Boińskiéj przeleciały płomienie. Usunęła się do okna i, patrząc ponuro przed siebie, połykała łzy. Magda zbliżyła się do niéj.
    — Nie trzeba się zrażać — szepnęła. — Ta kobieta nie jest może zła, ale jéj serce wysuszyła samotność. Zawsze pani szczęśliwsza od niéj, bo masz Janka. Proszę jéj dać dużo serca i dobroci: zobaczy pani, jak roztaje.
    — Tak ciężko udawać. Nie potrafię!
    — To nie udawanie — to jałmużna. Ona bę-