Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/130

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    — To warte z piętnaście reńskich. Ten Osiecki ma trzykroć; mówił mi Sylwester.
    Baronowa ledwie spojrzała na róże. Jakaś myśl kiełkowała w jej głowie. Uśmiechnęła się z tryumfem i zawołała służącéj.
    — Ten lokaj czeka?
    — Czeka. Pytał o zdrowie jaśnie pani baronowéj.
    — Daj mi papieru, piór i atramentu.
    Prędko nakreśliła słów kilka:
    „Będę za godzinę na wystawie. Przyjdź pan, obejrzymy portret.“
    Służąca poniosła kartkę, a baronowa, ożywiona, wyskoczyła z pościeli. Znalazła przecie zajęcie na ten dzień, bez szwaczki i fotografa! Po godzinie wchodziła na wystawę. Filip spotkał ją na wstępie, z wrażenia blady i milczący. Rozkochane jego oczy przeszły po niéj, i bez jednego słowa podał ramię.
    Ona także była jakby przejętą i skupioną. Weszli w tłok zwiedzających. Wszystkie oczy zwróciły się na nią, a ona to czuła i wyżéj podniosła głowę, wyzywająca, pewna swojéj potęgi i królewskiéj nad sercami mocy.
    Delikatne jéj nozdrza trochę się rozdęły, a serce zabiło na szmery, które za nią szły, a w których była połowa zachwytu, połowa zawiści. Zwróciła się do Filipa i zcicha rzekła:
    — Sama nie wiem, co milsze: zachwyt, czy