Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tu przybył im nowy sukurs: Zygmunt z Adamem. Robota poszła prędko.
Zygmunt nawet, na zgrozę matki, zapalił świecznik olejny i dobył z szafy przez wytłuczoną szybę porcelanę odświętną.
— Co ty robisz! — zawołała pani Zofja na ten widok.
Ale spojrzała na obcych i umilkła.
Panna Felicja spoczęła na laurach.
— Widzisz, rozgospodarowałam się u ciebie! — rzekła do siostry. — Teraz ty spocznij, pomówmy trochę!
— Zaraz, zaraz, Feluniu, zaraz, aniołku, tylko muszę jeszcze z ekonomem się rozmówić! Bawcie się tymczasem, zaraz kolacja.
I znowu pobiegła.
Różycki, widząc minę stroskaną panny Felicji, dodszedł do niej i usiadł obok.
— Wszystko to pani przepowiedziałem, nie trzeba było tak się z Rogalów wydzierać. Teraz pogawędzi pani ze mną.
Westchęła i spojrzała nań żałośnie.
— Mnie nic, ale tak się boję, żeby Kostuś się do swoich nie zraził! — przyznała swoją troskę.
— Zabiorę go jutro ze sobą. Mam być przecie swatem, zacznę go tedy obwozić. Za tydzień przyjedziemy uwolnić stąd panią. Byle się tylko pani pupil zbytnio nie pokumał z szanownym Zygmusiem, bo to szkoła arcy nieciekawa.
Panna Felicja poszukała oczami synowca.
Istotnie stali z Holanickim we framudze okna i coś sobie opowiadali półgłosem. Co chwila któryś wybuchał śmiechem i szeptali dalej, zupełnie już poznajomieni.
Patrzyła panna Felicja na nich, patrzył pan Erazm na drzwi do ogrodu.
Tam stali naprzeciw siebie, oparci o futrynę, Adaś i Jadwisia.
Oboje milczeli, zapatrzeni w ogród, który powoli napełniał się blaskiem księżyca.