Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zdawali się nie wiedzieć jedno o drugiem.
— Ładna dziewczyna będzie kiedyś, jeśli się okrzesze — zamruczał Różycki.
W tej chwili bosa dziewka wpadła do sali, czerwona jak upiór i przesiąkła swędem kuchni.
— Już, proszę pani! — oznajmiła.
— Co takiego! — przestraszyła się panna Felicja.
— Już, ja rybę przyniosłam, można jeść!
Zygmunt wyrzucił ją za drztfi.
— Idź, proś pani! — burknął.
Ryba była już zimna, gdy sprowadzono panią domu. Spożyto ją jednak, bo głód dokuczał i przedebatowano obszernie sprawę Dziembowskiej.
Po wieczerzy nareszcie pani Zofja została w salonie.
Zasunęła się w fotel i zaczęła rozmawiać z siostrą.
Po chwili przestała sama mówić, potakiwała tylko głową, potem i te ruchy stały się nietrafne, powolne i nagle zachrapała na dobre.
Rozbudziła się i starała się otrzeźwić, ale goście powstali i zaczęto się żegnać, życzyć dobrej nocy, rozchodzić do sypialni.
Przytem pani Zofja okazała dla siostry jeszcze więcej serdeczności, niż przy powitaniu i co rychlej zgasiła lampę.
— Jeśli posłyszysz jakie szmery, bądź spokojna, to tylko szczury — rzekła na odchodnem.
Po chwili dom cały był głuchy i ciemny.
Panna Felicja ułożyła się do snu, bynajmniej nie spokojna. Okropnie właśnie bała się szczurów.
Zgasiwszy światło, nasłuchiwała chwilę, ale zmęczenie przemogło strach. Zasnęła.
Nagle zbudził ją okropny łoskot. Zerwała się na równe nogi i potarła zapałkę.
Ujrzała swoje przybory toaletowe na ziemi i trzy szczury, uciekające w różne strony.
W minutę była ubrana i z parasolem w ręku, bez najmniejszej do snu ochoty.