Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gdy powóz zaturkotał na moście, ze wszech stron, z chwastów, z krzaków, z pod ganków, wypadła zgraja psów różnej maści i wzrostu, bardzo tylko jednolicie chudych i wrzaskliwych. Oskoczyły konie, skakały do stopni, a najmniejsze pędziły w odwodzie.
Przy wtórze okropnego szczekania, Jurek pana Różyckiego zakreślił półkole, dwa razy palnął z bata i stanął u drzwi, narozcież otwartych. Nikt jednak na spotkanie nie wychodził.
Panna Felicja zatkała uszy dłońmi, Różycki laską odpędzał psy, Kostuś schodził na ziemię, trzymając bat furmański, tylko Adaś, wbrew swojemu wątłemu wyglądowi, nieustraszenie wszedł między zgraję.
— Niech się pani nie lęka! One szczekają z radości, witają tak uprzejmie!
Jakoż psy oskoczyły go wnet, pozwalając reszcie wylądować.
— Zastępują gospodarzów, bo widocznie dom pusty — zauważył Różycki — ale ty ich znasz zanadto dobrze jednakże! Może wiesz także, gdzie znajdziemy domowych.
Sień, do której weszli, była niegdyś bielona. Znać to było po białych plamach, które dotąd pokrywały sprzęty i podłogę.
— Bardzo tu konserwatywna służba — rzekł pan Erazm, szukając czystego miejsca na okrycie panny Felicji i swoje.
Potem zwrócił się do furmana.
— Ruszaj z końmi do miasteczka, a przyjdź mi usłużyć wieczorem.
Panna Felicja poszła tymczasem już dalej.
Drzwi wszystkie stały otworem, do jadalni, do salonu i dalej.
Wszędzie jednak było pusto i wszędzie równie brudno.
W jadalni, w kącie, leżał stos ogórków, w salonie, na stołach, krzesłach i kanapach schły jakieś zioła, w następnych pokojach były składy starych