Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zawirski jeździ do Kresek, do panny Werbiczówny.
— Szkoda koni. Wolałby niemi kopy zwozić!
— Pan dzisiaj jesteś srodze przeciw małżeństwom niechętny! — uśmiechnął się Kostuś.
— Czyż to małżeństwa? To interes. Jedno drugiego okłamuje i basta. Mężczyzna potrzebuje stanowiska. Łączą się, a potem całe życie dają ludziom temat do krytyk i drwin, sobie zaś utrapienie do śmierci. A jakież to życie, jaka praca być może w takich warunkach? U nas wszystko stało się anomalją i dziwię się doprawdy, że nie chodzimy na głowach.
— Stryjek głodny i zły. Idźcie, panowie, do jadalni, ja tu zostanę! — ozwała się Rita, przynosząc choremu wieczerzę.
Gdy wyszli, on niespokojnie popatrzył jej w oczy.
— Cóż powiedział? — rzekł drżącym głosem.
— Zgodził się i zostanie. Przecież ręczyłam za niego stryjowi! — odparła z dumą.
— O, ty jesteś mojem zdrowiem! — zawołał, biorąc ją oburącz za głowę i całując w oczy. — Nie wzdrygał się, nie stawiał warunków?
— Owszem, jeden: abym przy was została, aż się ożeni.
— I zostaniesz?
— Naturalnie.
— Widzisz, on ci droższy ode mnie, dla mnie nie chciałaś się poświęcić!
— Albo mi stryj to proponował? — zaśmiała się przekornie.
— Wymówki! Ale ci i to daruję za Szymka!
Podała mu wieczerzę i opowiadała rozmowę z bratem.
W oczach przybywał mu humor i otucha.
— Nie uleżę! — zawołał wreszcie. — Dawaj mi tu Jana z odzieniem! Jestem już zdrów! Dziś pokażę Szymonowi plany, a jutro pojedziemy w pole.
Gdy młodzi powrócili po wieczerzy, zastali go już przy biurku, sortującego różne dokumenty.