Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jak noc ciemna i niepojęta, jak lód zimna. Zamęczyła mnie.
— Ależ to dla pana wymarzona towarzyszka! Tak długo zajmuje, nie nudzi nigdy.
— Ona kocha Wiktora!
— Mówiła to panu?
— Nie, ale opowiadała mi całe przejście.
— To dowód, że pana traktuje poważnie.
— Mówi, że mnie się boi, nie wierzy. At, brednie!
— Wcale nie brednie! Jesteś pan zazdrosny i zmienny, ma zupełną słuszność. Ale przecie wiem, że lubi pana!
— Wiesz pani? Dlaczegóż mnie dręczy?
— Bo pan źle się bierzesz do rzeczy. Weźmiemy ją fortelem.
Pomyślała chwilę, uśmiechnęła się i zawołała brata.
— Szymku, czy nie posiadasz zużytej depeszy?
— Owszem, tę właśnie, w której prosiłem stryja o konie. Oddano mi ją na stacji, prosząc o wręczenie w Rogalach.
Podał ją siostrze.
Weszli tymczasem do domu.
— Rito, dzieci! — wołał pan Erazm ze swojego pokoju.
Chłopcy poszli do niego, Rita i Kostuś pozostali w salonie, pochyleni nad stołem, coś pisząc i szepcząc.
Gdy po chwili przeszli i oni do pokoju chorego, Jamont był po swojemu wesół i niefrasobliwy.
— A witaj, witaj! — wołał doń pan Erazm. — Cóż, zapalasz pochodnię hymenu? Opowiedz mi oświadczyny. Pamiętasz, że obiecałeś? Zapowiedzi już wyszły?
— Ale gdzież tam! Nikt mnie nie chce.
— Gadasz! Przecie się rozmówiłem z panią Heleną
— To i cóż z tego? Zmieniła swój projekt!
— Jesteś ciemięga!
— Prawdopodobnie, ale obmyśliłem z panną Ritą szturm ostateczny.