Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nic jej nie brakuje! — odparł burkliwie.
— Czemuż jej pan z sobą nie przywiozłeś?
— Nie chciała. Namawiałem, ale to takie fanaberje! — ruszył ramionami.
— Panowie jechaliście razem?
— Nie! — odparł Konstanty chmurny. — Przyjechałem z miasteczka pożegnać państwa.
— Co? Odjeżdżacie już zupełnie.
— Tak! Za tydzień.
Chciała go o coś spytać, ale się powstrzymała przez wzgląd na świadków.
Zbliżyli się do bramy i pierwsza rzecz, która im wpadła w oczy, była klacz chuda, zatarta, skurczona, przy płocie. Miała na łbie uzdeczkę parcianą, a zamiast siodła worek z plewą, przytwierdzony sznurkiem.
— Co to za straszydło? — zagadnął Szymon, wchodząc w rolę gospodarza.
— To kobyła naszego felczera, Symchy — objaśnił Stefan. — Mama ją zajęła w szkodzie, a ja wykradłem z chlewka i tu przypędziłem. Bestja trzęsie okropnie.
— To jednak dziwne istotnie, że Jadwisia nie przyjęła propozycji jazdy! — zaśmiała się Rita, a za nią wszyscy, nawet Adaś.
Stefan się zdziwił.
— Bo to ona nie jeździ na każdym koniu oklep? Tylko się przed wami przyczaja!
Enfant terrible! — szepnął Szymek, patrząc na przyszłego szwagra z uśmiechem.
Rita trochę pozostała wtyle i skinęła na Kostusia.
— Cóż? Skończone? — zagadnęła.
— Tak! — odparł posępnie. — Odjeżdżam samotny.
— Oświadczyłeś się pan?
— Sto razy, i ciotka prosiła, nie chce!
— Nie kocha pana?
— Bo ja wiem? Widujemy się codzień. Czasami zdaje się dobra, wesoła, patrzy, że aż mi serce omal nie wyskoczy, słucha i pyta z zajęciem. Nazajutrz