Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gdy się od pracy wróci do domu, nigdzie się tak nie czuje u siebie jak w zaciszu pokoju, przy kominku. Wtedy i studja się odświeży i umysł może pracować...
Podniósł głowę.
— Wtedy ręce Rity będą z klawiszów snuły piosenki.
— Będą! — odparła z uśmiechem.
— I głos Rity będzie śpiewał, śmiał się i krzepił.
— Będzie!
Teraz on ją za szyję objął i uścisnął.
— Było mi z tobą zawsze dobrze. Więc jeśli z tobą, to mi i tu mniej straszno! — rzekł głucho.
Umowa była zawarta. Podali sobie ręce i popatrzyli aż do głębi w oczy.
Dłoń w dłoni pozostali skupieni.
Tymczasem wieczór zstępował na pola, a powietrze błękitniało od lekkich oparów. Słońce złociło jeszcze czub dębu i twarze tych dwojga, którzy przed chwilą uczynili dośmiertne śluby.
Jeszcze w głębinach dusz wrzały męty i bunt.
Jedno widziało sztukę, czarodziejskie południe, stosunki, panoramę, pełną uroku, życie bez troski!
Drugie żegnało naukę, koleżeństwo, szerokie horyzonty, nadzieję sławy, może jakie oczy ciemne i nerwujące pocałunki, i wyprawy.
Ale już o tem żadne mówić nie śmiało i nie wspomną nigdy.
— Ktoś do nas idzie — rzekł Szymon, patrząc na ścieżkę w dole. — Adaś, Stefan Holanicki i ktoś trzeci!
— To Jamont, o którym ci pisałam.
— Ten kolonista? Cieszę się, że go poznam.
— Skąd się Stefan wziął? Może Jadwisia chora! — zaniepokoiła się Rita.
Powstali i zeszli na spotkanie gości.
— Stryj was wygląda! — rzekł Adaś po przywitaniu.
— Jadwisia zdrowa, Panie Stefanie? — zagadnęła Rita.